poniedziałek, 6 sierpnia 2012

MYŚLAWA: Koza znossa nieśmiertelności

Podróż z miejsca startu do miejsca destynacji właściwie zawsze kojarzyła mi się z drogą przez mękę. Każda podróż to dla mnie gehenna, droga krzyżowa. Znanym tylko mojej podświadomości sposobami nauczyłem się, już dawno temu, jak się dobrze bawić podczas takich ekcesów jak chociażby pokonanie trasy dom – praca, przy użyciu publicznych środków transportu, o dalszych wycieczkach nie wspominając. Na szczęście nie planuję dalekich wypadów w najbliższych tygodniach. Te krótkie można przeżyć. Pytanie tylko jak...?


Sytuacja miała miejsce kilka dni temu. Do domu zostało tylko kilka przystanków, w autobusie, albo jak to mówi mój znajomy z zagranicy, świniowozie, nieliczne niedobitki, wędrowcy, pracownicy najniższego szczebla, kasjerki i dresy. Siedzę, jadę, jest fajnie. Wieczorna temperatura nie gwałci ani moich oczu, ani karku, miejsce siedzące – check! - jest fajnie. Jako jeden z podróżników wesołego autobusu postanowiłem wziąć udział w obserwowaniu sytuacji nie tylko za oknem, ale również wewnątrz potężnego i budzącego respekt Solarisa linii 51. Czuję na sobie ich wzrok, oni czują mój, okna czują nasz, każdy patrzy i coś tam czuje.



Patrzeć, zobaczyć i widzieć, wszystko to nie tyle co inne zdolności, niezależne, chociaż synonimiczne, a elementy procesu. Kiedy tak patrzyłem, patrzyłem aż zobaczyłem i wtedy już widziałem. Widziałem to już wcześniej, więc już też wiedziałem, co to jest. Ostatnio widziałem coś podobnego jak miałem 3 lata, w przedszkolu, kiedy to Agata P., podczas lekcji rytmiki za przperoszeniem, wpierdalała smary. Ze smakiem. Finezje jej palca, gracja z jaką wierciła w swoim trzyletnim klibrze, była wprost niewyobrażalna. Podobnie zgrabnie operowała palcem kobieta, która siedziała naprzeciwko mnie. Kiedy znalazła w swoim nosie, w swoim wnętrzu skarb, obejrzała go, ukulała i... zjadła.



Ja wiem, ja rozumiem, ja jestem człowiek tolerancji. Są różne choroby, większość można leczyć. Rhinotillexomania na przykład. Od tego się nie umiera, ale może to prowadzić do mukofagii. To tylko preludium.

Ta scena doprowadziła mnie do rozważań na temat życia i śmierci. Bo jak to jest, że skoro masz w lodówce zgniłe pomidory, to je wyrzucasz, jak spalisz papierosa, to gasisz w popielniczce, a zepsuty telewizor ląduje na gratowisku? Skąd zatem dziwna przypadłość do pochłaniania własnych wydzielin? Skoro coś z naszego ciała „wychodzi”, najwyraźniej nie jest nam potrzebne. Jest lato, temperatury wysoce dodatnie, pocimy się. Ktoś to zbiera i pije? Defekacja to samo. Czy ktoś oprócz fanów koprofilii delektuje się tym? Skąd zatem pomysł na żarcie baboli?!



Z jednej strony może to być przykład na ludzką zachłanność i skąpstwo. Moje, nie oddam. Człowiek to nie świnia, zje wszystko. Jak jest niesmaczne, to można zalać ketchupem i stanie się smaczne. Z drugiej strony, to może nic innego jak chęć autodestrukcji? Moja babcia mawiała, że pewna w życiu jest tylko śmierć. Może niektórzy, chcąc przyspieszyć to uroczyszte wydarzenie, regulranie się podtruwają? A może to tylko próba uodpornienia systemu immunologicznego? Wszak, jak pisałem wcześniej, to co organizm usuwa, można uznać za szkodliwe. Szkodliwość fizyczna może przerodzić się w szkodliwość psychiczną, ponieważ jedno wpływa na drugie i jedno z drugiego wynika. To tak jakby zachować kota, który zdechł i nadal się z nim bawić, zaganiać patykiem do kuwety i turlać włóczkę. Albo po nieszczęśliwej miłości, zamiast spalić wszystkie rzeczy związane ze zdradziecką byłą, trzymać je niczym ołtarzyki i modlić się, by wróciła. Przecież takie zachowania prowadzą tylko do obłędu, szlaeństwa i długiego leczenia farmakologicznego na oddziale zamknietym w ciasnym kubraczku. Pamiętajcie tez, że tak samo jak nie jesteście niewidzialni podczas szukania skarbów stojąc w korku, tak samo kot nie ożyje, a była nie wróci.



Tak samo jak własne odchody czy wydzieliny nie dadzą nieśmiertelności. Chociaż niektórym umilą życie.

1 komentarz: