Podróż z miejsca startu
do miejsca destynacji właściwie zawsze kojarzyła mi się z drogą
przez mękę. Każda podróż to dla mnie gehenna, droga krzyżowa.
Znanym tylko mojej podświadomości sposobami nauczyłem się, już
dawno temu, jak się dobrze bawić podczas takich ekcesów jak
chociażby pokonanie trasy dom – praca, przy użyciu publicznych
środków transportu, o dalszych wycieczkach nie wspominając. Na
szczęście nie planuję dalekich wypadów w najbliższych
tygodniach. Te krótkie można przeżyć. Pytanie tylko jak...?
Sytuacja miała miejsce kilka dni temu. Do domu zostało tylko kilka przystanków, w autobusie, albo jak to mówi mój znajomy z zagranicy, świniowozie, nieliczne niedobitki, wędrowcy, pracownicy najniższego szczebla, kasjerki i dresy. Siedzę, jadę, jest fajnie. Wieczorna temperatura nie gwałci ani moich oczu, ani karku, miejsce siedzące – check! - jest fajnie. Jako jeden z podróżników wesołego autobusu postanowiłem wziąć udział w obserwowaniu sytuacji nie tylko za oknem, ale również wewnątrz potężnego i budzącego respekt Solarisa linii 51. Czuję na sobie ich wzrok, oni czują mój, okna czują nasz, każdy patrzy i coś tam czuje.
Patrzeć, zobaczyć i
widzieć, wszystko to nie tyle co inne zdolności, niezależne, chociaż synonimiczne, a elementy procesu. Kiedy tak patrzyłem, patrzyłem aż
zobaczyłem i wtedy już widziałem. Widziałem to już wcześniej,
więc już też wiedziałem, co to jest. Ostatnio widziałem coś
podobnego jak miałem 3 lata, w przedszkolu, kiedy to Agata P.,
podczas lekcji rytmiki za przperoszeniem, wpierdalała smary. Ze
smakiem. Finezje jej palca, gracja z jaką wierciła w swoim
trzyletnim klibrze, była wprost niewyobrażalna. Podobnie zgrabnie
operowała palcem kobieta, która siedziała naprzeciwko mnie. Kiedy
znalazła w swoim nosie, w swoim wnętrzu skarb, obejrzała go,
ukulała i... zjadła.
Ja wiem, ja rozumiem, ja
jestem człowiek tolerancji. Są różne choroby, większość można
leczyć. Rhinotillexomania na przykład. Od tego się nie umiera, ale
może to prowadzić do mukofagii. To tylko preludium.
Ta scena doprowadziła
mnie do rozważań na temat życia i śmierci. Bo jak to jest, że
skoro masz w lodówce zgniłe pomidory, to je wyrzucasz, jak spalisz
papierosa, to gasisz w popielniczce, a zepsuty telewizor ląduje na
gratowisku? Skąd zatem dziwna przypadłość do pochłaniania
własnych wydzielin? Skoro coś z naszego ciała „wychodzi”,
najwyraźniej nie jest nam potrzebne. Jest lato, temperatury wysoce
dodatnie, pocimy się. Ktoś to zbiera i pije? Defekacja to samo. Czy
ktoś oprócz fanów koprofilii delektuje się tym? Skąd zatem
pomysł na żarcie baboli?!
Z jednej strony może to
być przykład na ludzką zachłanność i skąpstwo. Moje, nie
oddam. Człowiek to nie świnia, zje wszystko. Jak jest niesmaczne,
to można zalać ketchupem i stanie się smaczne. Z drugiej strony,
to może nic innego jak chęć autodestrukcji? Moja babcia mawiała,
że pewna w życiu jest tylko śmierć. Może niektórzy, chcąc
przyspieszyć to uroczyszte wydarzenie, regulranie się podtruwają?
A może to tylko próba uodpornienia systemu immunologicznego? Wszak,
jak pisałem wcześniej, to co organizm usuwa, można uznać za
szkodliwe. Szkodliwość fizyczna może przerodzić się w
szkodliwość psychiczną, ponieważ jedno wpływa na drugie i jedno
z drugiego wynika. To tak jakby zachować kota, który zdechł i
nadal się z nim bawić, zaganiać patykiem do kuwety i turlać
włóczkę. Albo po nieszczęśliwej miłości, zamiast spalić
wszystkie rzeczy związane ze zdradziecką byłą, trzymać je niczym
ołtarzyki i modlić się, by wróciła. Przecież takie zachowania prowadzą tylko do obłędu, szlaeństwa i długiego leczenia farmakologicznego na oddziale zamknietym w ciasnym kubraczku. Pamiętajcie tez, że tak samo jak nie jesteście niewidzialni podczas szukania skarbów stojąc w korku, tak samo kot nie ożyje, a była nie
wróci.
Tak samo jak własne
odchody czy wydzieliny nie dadzą nieśmiertelności. Chociaż niektórym umilą życie.
Bardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.
OdpowiedzUsuń